Nowa klasa, nowy tytuł Mistrz świata!

Lubimy Węgrów, oni nas, ale dlaczego? Ten nie uświadomiony jeszcze sentyment towarzyszył mi już podczas Polskiego Października, gdy jako młodzian chlubiłem się miniaturką węgierskiej flagi na ubraniu jako znakiem solidarności z bratankami walczącymi w Budapeszcie. Sentyment ten tłumaczyłem wspólnotą ostatnich dziejów i pozytywną em możliwość odświeżenia tych lijna atmosfera i dogodny klimat postawą Madziarów wobec Polaków, także z mojego otoczenia, podczas ostatniej wojny. W miarę pogębiania wiedzy o świecie zrozumiałem, że slogan o braterstwie przy szklance i szabli wykuwano przez wieki. Fraternizacja przy degustacji aromatycznych produktów z winnic nad Cisą i Dunajem przeznaczonych dla szlacheckich piwniczek i alembików była oczywista. Z szablą też na ogół stawaliśmy po jednej stronie szyku. Ewenementem w historii świata jest fakt, że będąc sąsiadami nigdy nie toczyliśmy wojen przeciwko sobie, a królowa Jadwiga, Władysław Warneńczyk, dzielny i ofiarny Stefan Batory, gen. Bem i sporo innych postaci są złotymi klamrami spajającymi nasze dzieje. Dopiero od niedawna na nowo można mówić, że gdyby nie miliony sztuk amunicji i tysiące sztuk uzbrojenia jakie przekazali nam Węgrzy w najbardziej krytycznym momencie, mimo blokady naszych granic przez kraje ościenne i międzynarodówkę socjalistyczną, to z pewnością nie byłoby Cudu nad Wisłą. 

Miło wspominam swój udział w zawodach „Demoludów" jakie rozgrywano pół wieku temu w okolicach Budapesztu. Przed dwoma laty w Ocseny nad Dunajem podczas mistrzostw Europy, oraz w lipcu tego roku w trakcie mistrzostw świata w Szatymaz pod Szegedem, jako asystent Sebastiana, miałem możliwość odświeżenia tych przyjaznych relacji. 

Aura jakby przystosowała się do tych okoliczności. Odległość zaledwie 500 km, a różnica zasadnicza. Fronty związane z niżami rodzącymi się nad Atlantykiem mieszają skutecznie atmosferę północnej części kontynentu, a łańcuszki cyklonów dryfujące z mórz wokół Italii często fundują  nam deszcze świętojańskie i lipcowe powodzie. Madziarom podczas kształtowania świata podarowano pusztę - step w centrum Europy. Rzadziej zaglądają tam deszczowe chmury.
W czasach socjalistycznych węgierskie lotnictwo funkcjonowało w ramach  odpowiednika naszej Ligi Przyjaciół Żołnierza. Podczas przekształceń systemowych trochę opadły lotnikom skrzydła, ale na nowo wzrasta aktywność środowiska. Lotnisko w Szatymaz założył zawsze uśmiechnięty Geza Molnar, którego uwierały ograniczenia wynikające ze wspólnego użytkowania dużego lotniska cywilno-wojskowego w Szeged. Wespół z dwa innym pilotami na przestrzeni 25 lat przekształcili niewielką łąkę w pięknie wyposażony i doskonale funkcjonujący ośrodek.Jest tu wszystko co potrzeba. Dobrze utrzymane pole startowe, bogata infrastruktura lotniska, basen z sauną, wygodny kemping w dąbrowie posadzonej wzdłuż pola wzlotów, a nawet chłodna piwnica dla amatorów wina. Komfort lotniska, familijna atmosfera i dogodny klimat postawą sprawiają, że coraz liczniej przybywają tu piloci węgierscy i z ościennych krajów.  

Refleksję budzi kapliczka poświęcona pamięci tych którzy nie wrócili z podniebnych szlaków. Ocean powietrzny nie jest niestety naturalnym środowiskiem człowieka. Podczas zawodów dołączyła do nich węgierska pilotka Viktoria Vadaszi, której szybowiec z nieznanych przyczyn rozpadł się w powietrzu.


Klasa 13,5 m 
Produkcję szybowców zdominowały niemieckie firmy. Po upadku naszego SZD nie maja właściwie konkurentów poza firmą Jonker w RPA i litewskim LAK. Hołdują wytwarzaniu masywnych, ale kosztownych maszyn. Dlatego w 1994r. utworzoną klasę światową, której głównym założeniem było spełnienie nam olimpijskiej idei powszechnej dostępności (niska cena) i równość szans gwarantowana przez latanie na  jednym typie szybowca. Beneficjentem konkursu był nasz PW-5 „Smyk". Jednak błędnym założeniem ojców projektu było przekonanie, że szybowiec tej klasy nie musi mieć dobrych osiągów. To sprawiło, że szybowiec nie zyskał popularności wśród zawodników przyzwyczajonych do latania na maszynach o lepszych parametrach, ale ponad 300 „Smyków"spełnia doskonale rolę szybowca rekreacyjnego w wielu krajach świata.

Niemcy od początku bojkotowali konkurencyjny produkt i przyczynili się do wyrugowania tej klasy z mistrzostw FAI. Jednak koszty i kłopotliwa obsługa maszyn ważących nawet 800 kg wywołuje zapotrzebowanie na tańsze i lżejsze szybowce. Utworzono więc klasę szybowców o maksymalnej rozpiętości 13,5 metrów. Powstały nowe konstrukcje, a Włosi poszli na skróty obcinając odpowiednio skrzydła „Diany2", która ma polską metrykę urodzenia. Nadal jest świetna mimo tego okaleczenia.

Sebastian latał na „GP 14 Velo" stworzonym przez  familijną firmę GP Gliders z Krosna. Szybowiec  pusty waży zaledwie 130 kg, ale spełnia wszelkie kryteria wytrzymałości. Może latać z prędkością do 270 km/h. Łatwość obsługi, przyzwoite osiągi i elektryczny napęd umożliwiający samodzielny start stanowią dodatkowe walory konstrukcji. Konstruktorem jest  Grzegorz Peszke - wielokrotny mistrz świata w modelarstwie.

Przekleństwem tych mistrzostw był nieprzemyślany przepis FAI ograniczający obciążenie powierzchni skrzydeł do 35 kg/m2. Trzeba było wymontować zespół napędowy i wszelkie zbędne elementy, Sebastian przez parę miesięcy żywił się trawami aby stracić około 7 kg. Hinduska dieta nie zaszkodziła mu. Już w pierwszej konkurencji, rozgromił konkurentów, ale zysk punktowy był niewielki, gdyż metę osiągnęło zaledwie 5 zawodników. Prowadził niepodzielnie od pierwszego dnia do końca mistrzostw. Nie obyło się oczywiście bez przygód.

Pomyślny przebieg wyścigów rozochocił organizatorów. Wyznaczono trasę 500 km. Dzień długi. Niebo pokryte dość gęsto cumulusami o podstawach około 2000 m i wznoszenia około 3 m/s, toteż ikonki obrazujące pozycje poszczególnych zawodników dość szybko tasowały się na monitorach komputerów. Widać było, że Sebastian radzi sobie dobrze w grupce wiodącej. Pozostało jeszcze pokonanie około 40 km do ostatniego punktu zwrotnego i 100 km dolotu do lotniska, gdy czołówka zwolniła i zaczęła wykonywać jakieś dziwne manewry. Rzut oka na zdjęcia satelitarne, wskazania radarów i podgląd web kamer w regionie wyjaśnił sytuację. Wtórny front szybko spłynął  z Alp i piękne cumulusy przekształciły się w burzową ścianę zamykającą pilotom dalszą drogę. Rozpoczął się masowy odwrót do lotniska.

Jednak rywalizacja między Sebastianem, a Ulim Schwenkiem była zbyt ostra. Szukali możliwości przebcia się przez wał burzowy dającej nadzieję na kontynuowanie lotu, ale nie było takiej dróżki. W tej sytuacji Niemcy i towarzyszący im Argentyńczyk Riera zdecydowali się na lot ślizgowy między opadami, aby zyskać parę kilometrów i punktów tak ważnych w rozgrywkach o finalny wynik. Natomiast Sebastian nabrał dużej wysokości na skraju burz i lecąc wzdłuż nich niemal do brzegów Balatonu próbował od tyłu dostać się do punktu zwrotnego pod Budapesztem, lecz burze były zbyt rozległe. Postanowił wrócić na lotnisko, lecz pióropusze burz wygasiły już termikę. Posadził szybowiec na lotnisku klubowym w Baja. Przyjęto go tam godnie, gdyż grupka pilotów samolotowych wesoło żegnała się po udanym weekendzie. Natomiast ja musiałem zapiąć przyczepę na dłuższą wycieczkę. Gadające urządzenie nawigacyjne 4 kilometry przed miejscem lądowania Sebastian nakazało mi skręt w lewo. Początkowo była to ulica, potem kawałek szosy, który zamieniła się w wąską asfaltową dróżkę wśród trzcin. Nic nadzwyczajnego skoro lotnisko ulokowane jest nad Dunajem przy wale przeciwpowodziowym. Na koniec pojawił się i nasyp. Gdzieś tam miał być na nim zjazd pod hangar, ale drogę przegrodziły pryzmy ziemi nawiezionej dla podniesienia wysokości wału.  

- Ki diabeł?! Do szybowca zaledwie 400 m, a tu kumkanie żab, nadrzeczne drzewa, szuwary i rozległa tafla rozlewiska w której przegląda się wspaniały księżyc. Sielanka, ale ani jechać, ani zawrócić. Trzeba było odpiąć przyczepę i na wąskiej koronie wału odwrócić cały zestaw. Nie jest to proste, gdy się ma siwe włosy. Trzeba było wracać do głównego traktu i szukać innych ścieżek. 

Latano codziennie. Były dni bezchmurne, były też burzowe. Wśród walczących o miejsca na podium znajdowało się, aż pięciu medalistów mistrzostw świata, toteż trzeba było ostro walczyć o każdy punkt. Sebastian wypracował sobie około 200 punktów przewagi nad Schwenkiem  i 600 na swoim imiennikiem z Argentyny, więc już przed startem do ostatniego wyścigu z wielu stron świata napływały gratulacje. W tak komfortowej sytuacji należało się tylko bezpiecznie wieźć w peletonie, aby nie zaliczyć jakiejś kardynalnej wtopy. Główni pretendenci do me dali pogodzili się z faktem, że złoty medal jest poza ich zasięgiem i przykleili się do Sebastiana lecącego z główną grupą. Ten spokojnie kontrolował sytuację utrzymując się nad wędrującym rojem.  

Wiał silny wiatr i spodziewano się burz, więc Litwin Motuza szukający szans na awans z 7. lokaty postawił wszystko na jedna kartę i odleciał na trasę natychmiast po otwarciu startu. 

Rozległa burza spychała całe towarzystwo ku Serbii, toteż ostrożnie przemykali się między nią, a granicą. Przecisnęli się do nasłonecznionego okna przed następnymi burzami. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego Sebastian zamiast wieźć się spokojnie w grupie podjął się nagle ryzykownej funkcji szlakowego. -Co chce w ten sposób osiągnąć ? W połowie drugiego odcinka trasy, nad lotniskiem Szatymaz, zawisła ostatnia chmurka umożliwiająca wyczekiwanie na rozwój  kolejnego wznoszenia za dryfującym ku Rumunii frontem i wydłużenie odległości. Powrót do mety ze strefy nawrotów nie był już możliwy, bo kończył się limit czasu wyścigu. Tymczasem Sebastian parł dalej po trasie. W ślad za nim Uli Schwenk, oraz Sebastian Riera, bo taki układ gwarantował im srebrny i brązowy medal. Wylądowali obok siebie. Uradowany kolejnym złotym medalem, ruszyłem z Grzegorzem Peszke i jego małżonką w pole po tryumfatora. Zdziwiła nas trochę jego kwaśna mina.  

 Okazało się, że jest poważny powód do takiego nastroju i dziwnej taktyki. W najbardziej krytycznym  momencie jedyną szansę na kontynuowanie lotu dawało wznoszenie dryfujące  nad zębatym odcinkiem granicy z Serbią. Wymagało to bardzo precyzyjnego pilotowania. Trzeba było powiększyć obraz na komputerku nawigacyjnym, a ten akurat zachował się akurat jak odbiornik „Wawel" z początków TV i ekran wypełniły migające kreski.  

Sebastian nie był pewien czy nie dotknął linii granicznej, a już metr po niewłaściwej stronie skutkował tym, że kilometry trasy liczono tylko do tego miejsca.  Szybka kalkulacja. Jeśli nie naruszył strefy, każdy wynik w grupie cementował podział medali. W przypadku zatrzymania jego licznika odległości na 60 km, a wyniku Schwenka powyżej 150-160 km, to musiałby z Ulim zamienić się krążkami. Z tego powodu Sebastian dążył do szybkiego posadzenia konkurentów na ziemi. Niemcy nie wiedzieli o jego dylematach. Dali się sprowokować i usiedli na sąsiednich polach. Pobieżne wyliczenia podczas drogi powrotnej wskazywały na to, że nawet w przypadku naruszenia granicy zostanie jeszcze Sebastianowi około 30-40 punktów przewagi. Niespodziankę zrobił jednak lecący z tyłu Motuza. Znalazł wznoszenie, które wyniosło go do wysokości 2 tysięcy metrów i zamienił ją na odległość lecąc z wiatrem do końca strefy nawrotów. Jego wynik podniósł punktację.   

Komisja skrupulatnie sprawdzała czy program sędziowski nie popełnił  błędu i przeliczała punkty. Trzymano wszystkich w niepewności do samej dekoracji, kiedy to Bob Bickers oficjalnie ogłosił, że doliczono się wyników i jeśli ktoś chciałby coś zmienić to prawdopodobnie jest już za późno. Sebastian podczas feralnej niespodzianki nawigacyjnej przekroczył granicę o 6.5 metra. Uli też był jednym skrzydłem w Serbii, ale kadłub jego szybowca z rejestratorem był przed linią, więc jemu się upiekło. 200 punktów przewagi znaczyło na tyle dużo, że zostały jeszcze 3 oczka. Sebastian został po raz 12-ty mistrzem świata! 

Życzliwi gospodarze, uhonorowali ku zdumieniu uczestników tryumf Sebastian jak dwa lata temu w Ocseny, pełną, wokalną, wersją Mazurka Dąbrowskiego, którego odtwarzanie zajęło dobrych 5 minut.  Na pytanie Boba Bickersa czy istnieje jakaś krósza wersja polskiego hymnu Sebastian z humorem odpowiedział: „To była krótsza, tylko pięć zwrotek. Cały ma trzynaście ...”
 

Tomasz Kawa

Our partners